piątek, 14 sierpnia 2009

Kanchanaburi, czyli ostatni dzień.

Jestem już trochę zmęczony tym ciągłym pisaniem( już 3 post dzisiaj), więc opiszę dzisiejszy dzień krótko. Rano wsiedliśmy do pociągu 3 klasy do Kanchanaburi. 3 godziny jazdy w nieklimatyzowanych wagonach to nie lada przygoda. W mieście zwiedziliśmy miejsca związane z II wojną światową i pojechaliśmy zobaczyć most na rzece Kwai. Przeszliśmy się trochę i jedziemy dalej do Świątyni tygrysów, gdzie można sobie zrobić z nimi zdjęcia. Na miejscu okazało się, że wejście będzie nas kosztowało 140 zł, ale mimo to zdecydowaliśmy się wszyscy wejść. Zdjęcia się udały i po 4 godzinach byliśmy z powrotem w Bangkoku i teraz się pakujemy. Jak zwykle jest z tym duży problem. O północy polskiego czasu odlatujemy, a o 15 będziemy w Warszawie. Łącznie nasza doba trwa jutro około 30 godzin. Porażka. Zapraszam do zdjęć, Pozdrawiam


PS Szkoda wyjeżdzać. No ale trzeba, trzeba. M

Bangkok jeszcze raz.

Czwartek rozpoczęliśmy od wizyty w naszym hotelu i zdeponowania bagaży(bo nikt w tym hotelu nie chciał nas przyjąć na noc o 6 rano). Złapaliśmy taksówkę i pojechaliśmy zwiedzać miejsca w Bangkoku, których jeszcze nie zwiedziliśmy. Na pierwszym miejscu nasz przewodnik(wiadomo kto) umiejscowił targ wodny, który jak się okazało był zamknięty(oczywiście taksówkarz, zanim nas tam zabrał nie raczył nas o tym powiadomić). Zobaczyliśmy co było do zobaczenia(czyli nic) i pojechaliśmy dalej. Kolejnym miejscem była położona w Thon Buri Świątynia Wat Arun, która raczej nie wyróżniała się wyglądem od innych świątyń w Bangkoku, ale ktoś kto jeszcze nic tu nie widział powiedziałby, że przepiękna. Hop do taksówki i jesteśmy pod filarem miasta, gdzie jak sama nazwa mówi, znajduje się filar miasta. Jest tam też świątynia z Buddą do podnoszenia. Cała sztuczka polega na tym, że Buddę trzeba podnieść dwa razy, a przy drugim podnoszeniu zamontowany w posążku magnes uruchamia się i nikt nie potrafi go podnieść. To znak, że nasze życzenia się spełnią. Mama i Ja od razu zrozumieliśmy dlaczego tak jest, gdyż widzieliśmy taki przypadek w Housie. Mama nawet nakłaniała mnie, żebym też spróbował, ale nie dało rady. Przesiedzieliśmy tam 1,5 godziny, bo tata czekał na występ ludzi w maskach pod filarem, który i tak nie wypalił. Potem pojechaliśmy zrobić zdjęcie Wielkiej Huśtawce, które nie wyglądała za bardzo jak huśtawka. Następnie była kolejna świątynia, która niestety okazała się dopiero w budowie. Po odpędzeniu nachalnych sprzedawców i spacerze po China Town, udaliśmy się na dworzec Hua Lampong i pojechaliśmy metrem do farmy węży, która posiada ponad 56 gatunków jadowitych węży oraz inne ciekawe okazy. Trochę straszne, ale się podobało. Na tym skończyliśmy zwiedzanie i udaliśmy się Sky Trainem na plac Syjamski, który posiada ponad 10 ogromnych centrów handlowych (SCC to pikuś). Trochę połaziliśmy po sklepach, posprawdzaliśmy ceny sprzętu, które nie były zadowalające i skierowaliśmy się do sklepu z pamiątkami, który został stworzony w ramach rządowego projektu promowania tajskich wyrobów. Tam porobiliśmy trochę zakupów, choć z początku wydawało się, że ceny nam nie spasują (niektóre oryginalne figury postaci z Ramajany 200 000 zł). Dzień zakończyliśmy w restauracji chińskiej, blisko naszego hotelu. Poszliśmy wcześnie spać, aby wstać dziś rano i wybrać się do położonego o 130 km na zachód Kanchanaburi.

Powrót do cywilizacji.

Cała środa upłynęła nam na oczekiwaniu na przejazd do Bangkoku. Zamieniliśmy się wreszcie w rdzennych mieszkańców Afryki, którzy znani są z wytrwałości w czekaniu i o 14 usiedliśmy na brzegu, aby poczekać, aż nasza łódź będzie gotowa. Tym razem nam się poszczęściło i po 30 minutach byliśmy już w łodzi. Ten szybki przejazd nas nie zdziwił, bo wierzyliśmy, że tym razem jesteśmy w rękach naprawdę dobrej firmy przewozowej. Dojechawszy do przystani zamieniliśmy się w trzy kamienie i czekaliśmy na samochód, który miał nas dowieźć na dworzec autobusowy w Krabi. Czekaliśmy i czekaliśmy, minęło pół godziny, minęła godzina, ale samochodu nigdzie nie było widać. Wyobraźcie sobie te męczące czekanie, gdy nie tyle zabójcza temperatura jest problemem, ale powietrze, które nie daje dużej ilości tlenu. No i w dodatku, z tego co pisze na naszym bilecie, autobus z oddalonego o 30 minut drogi Krabi, odjeżdża za 20 minut. W końcu widzimy wolno zbliżającego się busa, z którego powoli wyskakuje kierowca, który pomaga nam załadować nasze walizki. Ruszamy…jest dobrze, może zdążymy. Na przednim siedzeniu pasażera siedzi mozlemka, która prowadzi dyskusje z kierowcą. Zauważamy, że na skrzyżowaniu skręcamy w odwrotnym kierunku niż powinniśmy. Jedziemy parę kilometrów, gdy w końcu się zatrzymujemy i okazuje się, że kierowca tylko podwoził swoją żonę. Sanuk, jak to tutaj mówią. Ważne żeby zachować spokój. Zawracamy i kierujemy się w stronę miasta. Jestem potwornie głodny, więc już zaczynam sobie wyobrażać jakieś KFC, albo przynajmniej Dunkin Donuts, a tu się okazuje, że skręcamy na jakąś drogę pozbawioną asfaltu, obok której ktoś postawił chatę, w której wywieszone są tablice z nazwami miast i godzinami odjazdu. Na dodatek zapach jest iście nieziemski. Tutto perfectto. W końcu okazuje się, że godzina na naszym bilecie była niedokładna i odjazd jest dopiero o 5 30. Wszyscy wiemy, że 5 30 to tak naprawdę 6, więc wrzucamy na luz i podziwiamy to miejsce, z którego odjeżdża ten autobus dla V.I.P.’ów. Na dodatek autobus przyjeżdża cały zapełniony ludźmi z phi phi, więc dochodzimy wreszcie do wniosku, że wybraliśmy słabą firmę przewozową. Gdy dostałem się do środka, uświadomiłem sobie, że zostało jedno wolne miejsce, więc bezmyślnie je zająłem. Okazało się, że mój towarzysz podróży to tłusty Amerykanin, więc całą noc spędziłem na utrzymywaniu się na swoim siedzeniu, z którego byłem nieustannie wypychany. Autobus wysadził nas na Khao San Road, ale co było dalej to już w następnym poście. Zapraszam do zdjęć

niedziela, 9 sierpnia 2009

Powrót na (nie)stały ląd.

Po sprawdzeniu okazało się, że cała reszta Iłów, lata już (nie)bezpiecznie nad Guantanamo Bay, a my wracamy do domu ładniusim Boeingiem 763. Z tą pozytywną myślą wybraliśmy się w drogę powrotną na stały ląd. Tym razem zamiast nudnego siedzenia pod pokładem, zdecydowałem się na zająć miejsce na dziobie, co wydawało mi się dobrym pomysłem. Na ten sam wpadło tylko trzech innych ludzi: dwóch młodych Hiszpanów i jeszcze jeden mądry z Godule. Okazało się, że statek fruwał wręcz na falach, a woda wzbijana w powietrze lądowała prosto na naszych twarzach. Extreme. Po półtorej godziny wiatr się zmniejszył i mogłem trochę otworzyć oczy. Tak to już Railay. Dziś msza w suahili, a może po tajsku, ale co to właściwie za różnica? Zaraz idziemy jeszcze na plaże, trochę popływać. Jutro i pojutrze raczej się nie odezwiemy, środa to dzień powrotu, a czwartek Bangkok, więc tam jest na pewno wireless. Pozdrawiam Miko

piątek, 7 sierpnia 2009

Co i jak na Ko Phi Phi.

Z okazji tego, że jutro opuszczamy Phi Phi i wracamy z powrotem na ląd, chciałbym opisać trochę tutejszy klimat. W sensie meteorologicznym jest tu znośnie ciepło, czasami pokropi(tzn. deszcz pada tak mocno, że nie widać nic, tylko wodę), wiatr wieje z prędkością tornada, ale mimo to my jeszcze bardziej upodabniamy się do kolegów z Afryki. W sensie nie meteorologicznym to jest to zadziwiająco szczęśliwa wyspa, jak na miejsce, które pod koniec 2004 roku zostało doszczętnie zniszczone przez Tsunami. Wszędzie tutaj widać jego ślady, a tabliczki z kierunkiem ewakuacji widać na prawie każdej drodze. Popularne są tu także kabiny wyposażone w zapasy, w których można się schować i żyć przez jakiś czas pod wodą. Z drugiej strony ludzie tutaj wyglądają jakby zapomnieli, że pięć lat temu woda przelała się na drugą stronę wyspy i zniszczyła całą infrastrukturę miejską. Właściciel restauracji Papaya, w której byliśmy już 3 razy(ze względu na niesamowite jedzenie i koty w lodówce – patrzcie zdjęcia), uśmiechając się pogodnie, pokazał nam zaznaczoną ołówkiem linie poziomu wody, która prawie w 60% zalała jego restaurację. Co do samej restauracji, to polecił nam ją pewien angol(wygląda, jak ojciec Robbiego Williamsa), który mieszka tu na stałe i pracuje jako osoba namawiająca do nurkowania(takich jak on, jest tutaj bardzo dużo; idąc ulicą słyszy się ciągle: scuba diving guys?). Knajpa wygląda obskurnie, ale niesamowite porcje zabójczo przepysznego jedzenia, wynagradzają otocznie. Właściciel prowadzi też coś w stylu schroniska dla kotów, które ze względu na brak klimatyzacji, chowają się w lodówce i tam spędzają najgorętsze okresy dnia, podpierając głowę na chłodnych butelkach Bacardi Brezzera. Wczoraj tata wybrał się na nurkowanie i pooglądał trochę rafy na pobliskich wyspach. Mnie zaś zaciekawiła położona niedaleko Wyspa Jamesa Bonda, gdzie kręcono „Człowieka ze złotym pistoletem, gdzie niestety nie dotarłem. Mieszkamy tu prawie na samej plaży, jakieś 30 minut drogi przez dżunglę do miasta. Ze względu na to, że droga często schodzi bardzo stromo i trzeba się trzymać lin, żeby nie spaść, nie jest to droga spacerowa, którą można sobie przejść w klapkach na kolacje. Zostaje nam jeszcze droga morska, ale wczoraj fale osiągnęły takie rozmiary, że łódź, która jutro miała nas odwieźć do portu, rozbiła się na brzegu i rozleciała się na części. Mama ogłosiła właśnie, że ona jest za tym, żeby walizkę posłać łodzią(wyobraźcie sobie przenoszenie 30 kg walizki przez dżungle w jednej ręce, podczas, gdy druga trzyma się liny…), a my żebyśmy szli pieszo. Zaraz jak skończę pisać, to lecę na Internet wszystko uploadować i sprawdzę przy okazji, jaką maszyną lecimy z powrotem. Po lekturze Cejrowskiego, zmartwiło nas to, że Ukraina, jako pozostałość po radzieckim Disney Landzie, mogła razem z Roller Coasterami odziedziczyć też ich samoloty Iły(tak prawdopodobnie było, bo Rosjanie złomowali na Ukrainie, a Ukraińcy na Kubie, ale pytanie jest czy ci drudzy oddali już wszystko, czy jeszcze jakieś wspaniałe kwiatki rosyjskiej myśli technicznej im zostały). W myśl zasady „Chcesz być pyłem, lataj Iłem”, a może „Chcesz być mitem, lataj Aerosvitem”, doszliśmy do wniosku, że nadszedł czas na 8 dniową nowennę. Odezwiemy się może jutro, a może dopiero w czwartek z Bangkoku, gdzie czeka nas wielki shopping, czyli laptopy, ubrania, kosmetyki – po prostu raj cenowy. Zapraszam jeszcze do zdjęć, gdzie opiszemy tutejsze owoce(słyszał ktoś kiedyś o flaszowcu?). Pozdrawiam, Miko

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Ko Phi Phi, czyli Wyspa Duchów

Phi, czyli duch. Na pierwszy rzut oka to żadnego ducha tu nie widać. Jest za to piękna plaża i turkusowy kolor wody. Najgorszy był dojazd. 1,5 godziny na stateczku, który zachowywał się jakby wpadł w turbulencje, a ponieważ stabilizatory to rzecz dla tutejszych tak odległa jak Europa, to podróż nie była sympatyczna. Wysiadamy, a tu już kolejna łódka czeka, żeby nas przewieźć na naszą plaże. Fantasticznie. Teraz przydałoby się jakieś śniadanie, bo nic jeszcze nie jedliśmy, a potem lecim na plaże. Zaraz postaram się wrzucić jakieś zdjęcia, których już dawno nie było. Miko

sobota, 1 sierpnia 2009

East-West Railay

Obecnie cały tydzień wygrzewamy się na plaży. Słońce pali cały czas niemiłosiernie, więc zaczynamy coraz bardziej przypominać rdzennych mieszkańców Afryki. Jedzenie jest tu całkiem niezłe, ale często można się nadziać na dania tak ostre, że człowiek zaczyna się dusić i żadna ostra przyprawa sprzedawana w Polsce nie może tego odzwierciedlić. W poniedziałek przenosimy się na Ko Phi Phi, gdzie ma być więcej infrastruktury miejskiej i bezprzewodowy internet, więc raj dla mnie. Tam odezwiemy się i wrzucimy jakieś zdjęcia. Pozdrawiam, Miko