piątek, 7 sierpnia 2009

Co i jak na Ko Phi Phi.

Z okazji tego, że jutro opuszczamy Phi Phi i wracamy z powrotem na ląd, chciałbym opisać trochę tutejszy klimat. W sensie meteorologicznym jest tu znośnie ciepło, czasami pokropi(tzn. deszcz pada tak mocno, że nie widać nic, tylko wodę), wiatr wieje z prędkością tornada, ale mimo to my jeszcze bardziej upodabniamy się do kolegów z Afryki. W sensie nie meteorologicznym to jest to zadziwiająco szczęśliwa wyspa, jak na miejsce, które pod koniec 2004 roku zostało doszczętnie zniszczone przez Tsunami. Wszędzie tutaj widać jego ślady, a tabliczki z kierunkiem ewakuacji widać na prawie każdej drodze. Popularne są tu także kabiny wyposażone w zapasy, w których można się schować i żyć przez jakiś czas pod wodą. Z drugiej strony ludzie tutaj wyglądają jakby zapomnieli, że pięć lat temu woda przelała się na drugą stronę wyspy i zniszczyła całą infrastrukturę miejską. Właściciel restauracji Papaya, w której byliśmy już 3 razy(ze względu na niesamowite jedzenie i koty w lodówce – patrzcie zdjęcia), uśmiechając się pogodnie, pokazał nam zaznaczoną ołówkiem linie poziomu wody, która prawie w 60% zalała jego restaurację. Co do samej restauracji, to polecił nam ją pewien angol(wygląda, jak ojciec Robbiego Williamsa), który mieszka tu na stałe i pracuje jako osoba namawiająca do nurkowania(takich jak on, jest tutaj bardzo dużo; idąc ulicą słyszy się ciągle: scuba diving guys?). Knajpa wygląda obskurnie, ale niesamowite porcje zabójczo przepysznego jedzenia, wynagradzają otocznie. Właściciel prowadzi też coś w stylu schroniska dla kotów, które ze względu na brak klimatyzacji, chowają się w lodówce i tam spędzają najgorętsze okresy dnia, podpierając głowę na chłodnych butelkach Bacardi Brezzera. Wczoraj tata wybrał się na nurkowanie i pooglądał trochę rafy na pobliskich wyspach. Mnie zaś zaciekawiła położona niedaleko Wyspa Jamesa Bonda, gdzie kręcono „Człowieka ze złotym pistoletem, gdzie niestety nie dotarłem. Mieszkamy tu prawie na samej plaży, jakieś 30 minut drogi przez dżunglę do miasta. Ze względu na to, że droga często schodzi bardzo stromo i trzeba się trzymać lin, żeby nie spaść, nie jest to droga spacerowa, którą można sobie przejść w klapkach na kolacje. Zostaje nam jeszcze droga morska, ale wczoraj fale osiągnęły takie rozmiary, że łódź, która jutro miała nas odwieźć do portu, rozbiła się na brzegu i rozleciała się na części. Mama ogłosiła właśnie, że ona jest za tym, żeby walizkę posłać łodzią(wyobraźcie sobie przenoszenie 30 kg walizki przez dżungle w jednej ręce, podczas, gdy druga trzyma się liny…), a my żebyśmy szli pieszo. Zaraz jak skończę pisać, to lecę na Internet wszystko uploadować i sprawdzę przy okazji, jaką maszyną lecimy z powrotem. Po lekturze Cejrowskiego, zmartwiło nas to, że Ukraina, jako pozostałość po radzieckim Disney Landzie, mogła razem z Roller Coasterami odziedziczyć też ich samoloty Iły(tak prawdopodobnie było, bo Rosjanie złomowali na Ukrainie, a Ukraińcy na Kubie, ale pytanie jest czy ci drudzy oddali już wszystko, czy jeszcze jakieś wspaniałe kwiatki rosyjskiej myśli technicznej im zostały). W myśl zasady „Chcesz być pyłem, lataj Iłem”, a może „Chcesz być mitem, lataj Aerosvitem”, doszliśmy do wniosku, że nadszedł czas na 8 dniową nowennę. Odezwiemy się może jutro, a może dopiero w czwartek z Bangkoku, gdzie czeka nas wielki shopping, czyli laptopy, ubrania, kosmetyki – po prostu raj cenowy. Zapraszam jeszcze do zdjęć, gdzie opiszemy tutejsze owoce(słyszał ktoś kiedyś o flaszowcu?). Pozdrawiam, Miko

1 komentarz:

  1. hej :)
    powiem Ci, że masz talent do pisania, potrafisz ciekawie opisywać :) nie jestem ekspertką i nie przeczytałam wszystkich wpisów z Twojego bloga (xD), ale mimo to podoba mi się jak piszesz ;>
    no i zazdroszczę takiej super podróży ^^
    pozdrawiam ;)
    Ania.

    OdpowiedzUsuń