piątek, 14 sierpnia 2009

Kanchanaburi, czyli ostatni dzień.

Jestem już trochę zmęczony tym ciągłym pisaniem( już 3 post dzisiaj), więc opiszę dzisiejszy dzień krótko. Rano wsiedliśmy do pociągu 3 klasy do Kanchanaburi. 3 godziny jazdy w nieklimatyzowanych wagonach to nie lada przygoda. W mieście zwiedziliśmy miejsca związane z II wojną światową i pojechaliśmy zobaczyć most na rzece Kwai. Przeszliśmy się trochę i jedziemy dalej do Świątyni tygrysów, gdzie można sobie zrobić z nimi zdjęcia. Na miejscu okazało się, że wejście będzie nas kosztowało 140 zł, ale mimo to zdecydowaliśmy się wszyscy wejść. Zdjęcia się udały i po 4 godzinach byliśmy z powrotem w Bangkoku i teraz się pakujemy. Jak zwykle jest z tym duży problem. O północy polskiego czasu odlatujemy, a o 15 będziemy w Warszawie. Łącznie nasza doba trwa jutro około 30 godzin. Porażka. Zapraszam do zdjęć, Pozdrawiam


PS Szkoda wyjeżdzać. No ale trzeba, trzeba. M

Bangkok jeszcze raz.

Czwartek rozpoczęliśmy od wizyty w naszym hotelu i zdeponowania bagaży(bo nikt w tym hotelu nie chciał nas przyjąć na noc o 6 rano). Złapaliśmy taksówkę i pojechaliśmy zwiedzać miejsca w Bangkoku, których jeszcze nie zwiedziliśmy. Na pierwszym miejscu nasz przewodnik(wiadomo kto) umiejscowił targ wodny, który jak się okazało był zamknięty(oczywiście taksówkarz, zanim nas tam zabrał nie raczył nas o tym powiadomić). Zobaczyliśmy co było do zobaczenia(czyli nic) i pojechaliśmy dalej. Kolejnym miejscem była położona w Thon Buri Świątynia Wat Arun, która raczej nie wyróżniała się wyglądem od innych świątyń w Bangkoku, ale ktoś kto jeszcze nic tu nie widział powiedziałby, że przepiękna. Hop do taksówki i jesteśmy pod filarem miasta, gdzie jak sama nazwa mówi, znajduje się filar miasta. Jest tam też świątynia z Buddą do podnoszenia. Cała sztuczka polega na tym, że Buddę trzeba podnieść dwa razy, a przy drugim podnoszeniu zamontowany w posążku magnes uruchamia się i nikt nie potrafi go podnieść. To znak, że nasze życzenia się spełnią. Mama i Ja od razu zrozumieliśmy dlaczego tak jest, gdyż widzieliśmy taki przypadek w Housie. Mama nawet nakłaniała mnie, żebym też spróbował, ale nie dało rady. Przesiedzieliśmy tam 1,5 godziny, bo tata czekał na występ ludzi w maskach pod filarem, który i tak nie wypalił. Potem pojechaliśmy zrobić zdjęcie Wielkiej Huśtawce, które nie wyglądała za bardzo jak huśtawka. Następnie była kolejna świątynia, która niestety okazała się dopiero w budowie. Po odpędzeniu nachalnych sprzedawców i spacerze po China Town, udaliśmy się na dworzec Hua Lampong i pojechaliśmy metrem do farmy węży, która posiada ponad 56 gatunków jadowitych węży oraz inne ciekawe okazy. Trochę straszne, ale się podobało. Na tym skończyliśmy zwiedzanie i udaliśmy się Sky Trainem na plac Syjamski, który posiada ponad 10 ogromnych centrów handlowych (SCC to pikuś). Trochę połaziliśmy po sklepach, posprawdzaliśmy ceny sprzętu, które nie były zadowalające i skierowaliśmy się do sklepu z pamiątkami, który został stworzony w ramach rządowego projektu promowania tajskich wyrobów. Tam porobiliśmy trochę zakupów, choć z początku wydawało się, że ceny nam nie spasują (niektóre oryginalne figury postaci z Ramajany 200 000 zł). Dzień zakończyliśmy w restauracji chińskiej, blisko naszego hotelu. Poszliśmy wcześnie spać, aby wstać dziś rano i wybrać się do położonego o 130 km na zachód Kanchanaburi.

Powrót do cywilizacji.

Cała środa upłynęła nam na oczekiwaniu na przejazd do Bangkoku. Zamieniliśmy się wreszcie w rdzennych mieszkańców Afryki, którzy znani są z wytrwałości w czekaniu i o 14 usiedliśmy na brzegu, aby poczekać, aż nasza łódź będzie gotowa. Tym razem nam się poszczęściło i po 30 minutach byliśmy już w łodzi. Ten szybki przejazd nas nie zdziwił, bo wierzyliśmy, że tym razem jesteśmy w rękach naprawdę dobrej firmy przewozowej. Dojechawszy do przystani zamieniliśmy się w trzy kamienie i czekaliśmy na samochód, który miał nas dowieźć na dworzec autobusowy w Krabi. Czekaliśmy i czekaliśmy, minęło pół godziny, minęła godzina, ale samochodu nigdzie nie było widać. Wyobraźcie sobie te męczące czekanie, gdy nie tyle zabójcza temperatura jest problemem, ale powietrze, które nie daje dużej ilości tlenu. No i w dodatku, z tego co pisze na naszym bilecie, autobus z oddalonego o 30 minut drogi Krabi, odjeżdża za 20 minut. W końcu widzimy wolno zbliżającego się busa, z którego powoli wyskakuje kierowca, który pomaga nam załadować nasze walizki. Ruszamy…jest dobrze, może zdążymy. Na przednim siedzeniu pasażera siedzi mozlemka, która prowadzi dyskusje z kierowcą. Zauważamy, że na skrzyżowaniu skręcamy w odwrotnym kierunku niż powinniśmy. Jedziemy parę kilometrów, gdy w końcu się zatrzymujemy i okazuje się, że kierowca tylko podwoził swoją żonę. Sanuk, jak to tutaj mówią. Ważne żeby zachować spokój. Zawracamy i kierujemy się w stronę miasta. Jestem potwornie głodny, więc już zaczynam sobie wyobrażać jakieś KFC, albo przynajmniej Dunkin Donuts, a tu się okazuje, że skręcamy na jakąś drogę pozbawioną asfaltu, obok której ktoś postawił chatę, w której wywieszone są tablice z nazwami miast i godzinami odjazdu. Na dodatek zapach jest iście nieziemski. Tutto perfectto. W końcu okazuje się, że godzina na naszym bilecie była niedokładna i odjazd jest dopiero o 5 30. Wszyscy wiemy, że 5 30 to tak naprawdę 6, więc wrzucamy na luz i podziwiamy to miejsce, z którego odjeżdża ten autobus dla V.I.P.’ów. Na dodatek autobus przyjeżdża cały zapełniony ludźmi z phi phi, więc dochodzimy wreszcie do wniosku, że wybraliśmy słabą firmę przewozową. Gdy dostałem się do środka, uświadomiłem sobie, że zostało jedno wolne miejsce, więc bezmyślnie je zająłem. Okazało się, że mój towarzysz podróży to tłusty Amerykanin, więc całą noc spędziłem na utrzymywaniu się na swoim siedzeniu, z którego byłem nieustannie wypychany. Autobus wysadził nas na Khao San Road, ale co było dalej to już w następnym poście. Zapraszam do zdjęć

niedziela, 9 sierpnia 2009

Powrót na (nie)stały ląd.

Po sprawdzeniu okazało się, że cała reszta Iłów, lata już (nie)bezpiecznie nad Guantanamo Bay, a my wracamy do domu ładniusim Boeingiem 763. Z tą pozytywną myślą wybraliśmy się w drogę powrotną na stały ląd. Tym razem zamiast nudnego siedzenia pod pokładem, zdecydowałem się na zająć miejsce na dziobie, co wydawało mi się dobrym pomysłem. Na ten sam wpadło tylko trzech innych ludzi: dwóch młodych Hiszpanów i jeszcze jeden mądry z Godule. Okazało się, że statek fruwał wręcz na falach, a woda wzbijana w powietrze lądowała prosto na naszych twarzach. Extreme. Po półtorej godziny wiatr się zmniejszył i mogłem trochę otworzyć oczy. Tak to już Railay. Dziś msza w suahili, a może po tajsku, ale co to właściwie za różnica? Zaraz idziemy jeszcze na plaże, trochę popływać. Jutro i pojutrze raczej się nie odezwiemy, środa to dzień powrotu, a czwartek Bangkok, więc tam jest na pewno wireless. Pozdrawiam Miko

piątek, 7 sierpnia 2009

Co i jak na Ko Phi Phi.

Z okazji tego, że jutro opuszczamy Phi Phi i wracamy z powrotem na ląd, chciałbym opisać trochę tutejszy klimat. W sensie meteorologicznym jest tu znośnie ciepło, czasami pokropi(tzn. deszcz pada tak mocno, że nie widać nic, tylko wodę), wiatr wieje z prędkością tornada, ale mimo to my jeszcze bardziej upodabniamy się do kolegów z Afryki. W sensie nie meteorologicznym to jest to zadziwiająco szczęśliwa wyspa, jak na miejsce, które pod koniec 2004 roku zostało doszczętnie zniszczone przez Tsunami. Wszędzie tutaj widać jego ślady, a tabliczki z kierunkiem ewakuacji widać na prawie każdej drodze. Popularne są tu także kabiny wyposażone w zapasy, w których można się schować i żyć przez jakiś czas pod wodą. Z drugiej strony ludzie tutaj wyglądają jakby zapomnieli, że pięć lat temu woda przelała się na drugą stronę wyspy i zniszczyła całą infrastrukturę miejską. Właściciel restauracji Papaya, w której byliśmy już 3 razy(ze względu na niesamowite jedzenie i koty w lodówce – patrzcie zdjęcia), uśmiechając się pogodnie, pokazał nam zaznaczoną ołówkiem linie poziomu wody, która prawie w 60% zalała jego restaurację. Co do samej restauracji, to polecił nam ją pewien angol(wygląda, jak ojciec Robbiego Williamsa), który mieszka tu na stałe i pracuje jako osoba namawiająca do nurkowania(takich jak on, jest tutaj bardzo dużo; idąc ulicą słyszy się ciągle: scuba diving guys?). Knajpa wygląda obskurnie, ale niesamowite porcje zabójczo przepysznego jedzenia, wynagradzają otocznie. Właściciel prowadzi też coś w stylu schroniska dla kotów, które ze względu na brak klimatyzacji, chowają się w lodówce i tam spędzają najgorętsze okresy dnia, podpierając głowę na chłodnych butelkach Bacardi Brezzera. Wczoraj tata wybrał się na nurkowanie i pooglądał trochę rafy na pobliskich wyspach. Mnie zaś zaciekawiła położona niedaleko Wyspa Jamesa Bonda, gdzie kręcono „Człowieka ze złotym pistoletem, gdzie niestety nie dotarłem. Mieszkamy tu prawie na samej plaży, jakieś 30 minut drogi przez dżunglę do miasta. Ze względu na to, że droga często schodzi bardzo stromo i trzeba się trzymać lin, żeby nie spaść, nie jest to droga spacerowa, którą można sobie przejść w klapkach na kolacje. Zostaje nam jeszcze droga morska, ale wczoraj fale osiągnęły takie rozmiary, że łódź, która jutro miała nas odwieźć do portu, rozbiła się na brzegu i rozleciała się na części. Mama ogłosiła właśnie, że ona jest za tym, żeby walizkę posłać łodzią(wyobraźcie sobie przenoszenie 30 kg walizki przez dżungle w jednej ręce, podczas, gdy druga trzyma się liny…), a my żebyśmy szli pieszo. Zaraz jak skończę pisać, to lecę na Internet wszystko uploadować i sprawdzę przy okazji, jaką maszyną lecimy z powrotem. Po lekturze Cejrowskiego, zmartwiło nas to, że Ukraina, jako pozostałość po radzieckim Disney Landzie, mogła razem z Roller Coasterami odziedziczyć też ich samoloty Iły(tak prawdopodobnie było, bo Rosjanie złomowali na Ukrainie, a Ukraińcy na Kubie, ale pytanie jest czy ci drudzy oddali już wszystko, czy jeszcze jakieś wspaniałe kwiatki rosyjskiej myśli technicznej im zostały). W myśl zasady „Chcesz być pyłem, lataj Iłem”, a może „Chcesz być mitem, lataj Aerosvitem”, doszliśmy do wniosku, że nadszedł czas na 8 dniową nowennę. Odezwiemy się może jutro, a może dopiero w czwartek z Bangkoku, gdzie czeka nas wielki shopping, czyli laptopy, ubrania, kosmetyki – po prostu raj cenowy. Zapraszam jeszcze do zdjęć, gdzie opiszemy tutejsze owoce(słyszał ktoś kiedyś o flaszowcu?). Pozdrawiam, Miko

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Ko Phi Phi, czyli Wyspa Duchów

Phi, czyli duch. Na pierwszy rzut oka to żadnego ducha tu nie widać. Jest za to piękna plaża i turkusowy kolor wody. Najgorszy był dojazd. 1,5 godziny na stateczku, który zachowywał się jakby wpadł w turbulencje, a ponieważ stabilizatory to rzecz dla tutejszych tak odległa jak Europa, to podróż nie była sympatyczna. Wysiadamy, a tu już kolejna łódka czeka, żeby nas przewieźć na naszą plaże. Fantasticznie. Teraz przydałoby się jakieś śniadanie, bo nic jeszcze nie jedliśmy, a potem lecim na plaże. Zaraz postaram się wrzucić jakieś zdjęcia, których już dawno nie było. Miko

sobota, 1 sierpnia 2009

East-West Railay

Obecnie cały tydzień wygrzewamy się na plaży. Słońce pali cały czas niemiłosiernie, więc zaczynamy coraz bardziej przypominać rdzennych mieszkańców Afryki. Jedzenie jest tu całkiem niezłe, ale często można się nadziać na dania tak ostre, że człowiek zaczyna się dusić i żadna ostra przyprawa sprzedawana w Polsce nie może tego odzwierciedlić. W poniedziałek przenosimy się na Ko Phi Phi, gdzie ma być więcej infrastruktury miejskiej i bezprzewodowy internet, więc raj dla mnie. Tam odezwiemy się i wrzucimy jakieś zdjęcia. Pozdrawiam, Miko

poniedziałek, 27 lipca 2009

Podróż na Krabi.

Przejechaliśmy po raz ostatni odległość z Kuala Lumpur na lotnisko i załadowaliśmy się na pokład samolotu lecącego do Krabi. Podróż trwała niecałą godzinę i już byliśmy na ziemi. Potem 30 minut jazdy na (jak mi się wydawało) prom, który miał nas zabrać na półwysep, na którym teraz jesteśmy. Jest on oddzielony od lądu wysokimi górami, które uniemożliwiają zbudowanie tutaj normalnej drogi. Po przybyciu do portu okazało się, że port to plaża, a prom to łódź z prostym silnikiem. Żeby dostać się do środka, trzeba było wskoczyć do wody i mocząc spodnie, przenieść ciężkie walizki na pokład. Trochę się zamarudziliśmy, ale w końcu dopłynęliśmy do naszego hotelu. Na razie nie ma jeszcze ciepłej wody, ale jutro już mają to naprawić. Poza tym wszystko w porządku i hotel jest ładny. Jestem już bardzo zmęczony, bo to trzeci post, który dzisiaj pisze i zaraz idę spać. Zapraszam do zdjęć.

Zwiedzanie Fine City.

Na początku wyjaśnienie tytułu. Fine City, czyli miasto grzywien, lub fajne miasto. Po opuszczeniu autobusu szybko zorientowaliśmy się, że jest to miejsce, w którym lepiej nie łamać prawa. A prawo jest surowe. Wysokość kary za żucie gumy w miejscu publicznym to tylko 1050 zł, śmiecenie 2100 zł, przenoszenie materiałów łatwopalnych 10500 zł, a karą za sprzedawanie narkotyków jest śmierć. Ze względu na wczesną godzinę, udaliśmy się do Mc D na śniadanie, żeby odczekać tam, na pierwszą mszę świętą, odprawianą w pobliskim kościele. Msza była w języku angielskim i mogliśmy nacieszyć nasze uszy dłuuuuugim kazaniem, na którym Arcybiskup Singapuru pokazał, że proboszcz Orzegowa to pestka. Po mszy udaliśmy się w stronę centrum, aby zobaczyć ratusz, budynki sądu i teatry nad morskie, które przypominają kształtem pewien bardzo śmierdzący owoc(patrz zdjęcia). Potem pojechaliśmy nad zatokę, aby zrobić zdjęcia wieżowców z daleka, ale okazało się, że był tam wielki plac budowy, który nam to uniemożliwił. Wsiedliśmy więc do metra i pojechaliśmy na Sentose. Jest to wyspa położona parę set metrów od brzegu, na której znajduje się coś w stylu parku rozrywki, który obejmuje chyba wszystkie znaczenia tego słowa. Ze względu na małą ilość czasu, nie był to chyba dobry wybór, więc tylko poleżeliśmy chwile na plaży i hop siup do marketu sprzętu elektronicznego. Znaleźliśmy tutaj to czego szukaliśmy, ale pomyliliśmy trochę przelicznik waluty i wydawało nam się, że ceny nie są dużo niższe niż w Polsce. No cóż, szkoda. Zakończyliśmy dzień w KFC i pojechaliśmy na autobus. Zapraszam do zdjęć. Miko

Powtórka z Kuala Lumpur

Po dwugodzinnym locie z Siem Reap, dotarliśmy do Kuala Lumpur. Taksówa do Winsin hotel i depozyt bagaży. Po długim narzekaniu, zgodziliśmy się, że musimy zobaczyć Batu Caves, położoną 14 kilometrów za miastem hinduistyczną świątynię, znajdującą się w ogromnej jaskini. Z powodu korków zajęło nam to 3 godziny, żeby dostać się tam, zobaczyć i wrócić do centrum. Pokręciliśmy się trochę, zjedliśmy w China Town, wypiliśmy piwko w (podobno) najlepszym barze Azji( z widokiem na Petronas Towers), zobaczyliśmy pokaz tańca malajskiego w Centrum Turystyki i pobiegliśmy na dworzec autobusowy, aby załadować się na autobus do Singapuru. Okazało się, że Tata nie zauważył, że godzina odjazdu była inna, niż się tego spodziewaliśmy, więc musieliśmy zapłacić dodatkowe 100 zł za nowe bilety na kolejny autobus. Tak czy siak, o godzinie 11 59 wyjechaliśmy autokarem klasy bussines do Singapuru.

piątek, 24 lipca 2009

Angkor, czyli wstawanie dwie godziny przed świtem.

Czwarta rano. dzyn, dzyn, dzyn. Nie no, tu idzie zwariować. Mija 45 minut i ostatni buntownik(wiadomo kto) daje się wyciągnąć z łóżka i wsiada do taksówki. Nawet kierowca mówi, że dawno nie wstawał tak wcześnie. Jedziemy zobaczyć wschód słońca nad uznawany za średniowieczny cud świata - Angkor Wat. Oczywiście, gdy tam docieramy dowiadujemy się, co było raczej normalne, że na ten sam pomysł wpadł milion innych ludzi. Robi zdjęcia, a Ja czekam na 7 00, kiedy to otwierają pobliskie restauracje i można zjeść śniadanie. I biorąc pod uwagę dwie godziny czekania na wschód słońca - musi być to bardzo duże śniadanie. Kiedy słońce jest już wysoko, wsiadamy w taksówkę i jedziemy dalej oglądać inne piękności Angkor. Bilet, który kosztował nas 20 $ za osobę, uprawnia nas do całodziennego oglądania ruin, ale my zobaczywszy 4 najpiękniejsze miejsca i parę innych, stwierdzamy, że nic wartego zobaczenia już nie ma i postanawiamy wrócić do hotelu. Po drodze litujemy się jeszcze nad paroma dziećmi sprzedającymi pocztówki i koszulki. Najlepsze jest w nich to, że potrafią zareklamować swój towar w prawie każdym znanym języku oraz znają wszystkie stolice świata. Jedna dziewczynka nawet zaproponowała mi zakład, że jak powiem jej stolice Burkiny Faso to dostane pocztówki za darmo. Niestety jakoś wypadło mi z pamięci. Wróciliśmy, więc do hotelu z siatką pełną zakupów. Teraz, kiedy pisze posta reszta śpi, a zaraz ich budzę i idziemy na Pub Street, gdzie usiądziemy na parę godzin. Zapraszam do zdjęć, które jednak są maksymalnie pomniejszone, ponieważ Internet jest tu bardzo słaby. Pozdrawiam, Miko

czwartek, 23 lipca 2009

Kuala Lumpur, raj na ziemi.

Po przylocie na lotnisko Kuala Lumpur International Airport okazało się, że jest one oddalone 70 km od miasta i podróż taksówką trwa godzinę. Ze względu na to, że nie mieliśmy wiele innych lepszych opcji, przepłaciliśmy trochę za czarną limuzynę i pojechaliśmy. Gdy dojechaliśmy do China Town, gdzie podobno miał się znajdować nasz hotel, okazało się, że kierowca nigdy nie słyszał o Winsin Hotel i musieliśmy dzwonić do biura turystycznego, żeby zaciągnąć informacji. Samo China Town, zrobiło na mnie duże wrażenie, ze względu na ilość restauracji, których jedna z fili znajduje się na Rudzie południowej, oraz innych znanych mi Fast foodów. No taki mam już sposób oceniania miejsca. Po rozłożeniu rzeczy w hotelu zmieniliśmy ubrania i poszliśmy zwiedzać miasto. Zaczęliśmy oczywiście od Petronas Towers, najwyższych bliźniaczych wieżowców świata. Potem obeszliśmy tzw. Złoty Trójkąt, czyli ścisłe centrum KL, gdzie można zobaczyć różne inne ciekawe budynki. Oczywiście zgodnie z tradycją wstąpiliśmy do Hard Rock Cafe, gdzie chyba jeszcze w sobotę wrócimy. Potem z trudem wepchaliśmy się do metro i pojechaliśmy zobaczyć Plac Niepodległości, Meczet i Anglikańską katedrę Maryi Panny. Dzień zakończyliśmy w restauracji A&W, która specjalizuje się w Root Beerze(nawiasem mówiąc A&W jest jednym z głównych producentów Root Beera). No i takim pysznym akcentem zakończyliśmy dzień i poszliśmy na 5 godzin spać, aby o godzinie 3 45 wstać i pojechać z powrotem na lotnisko. Lot był jak zwykle przyjemny, potem jak zwykle długa odprawa. Przed lotniskiem czekał na nas kierowca, który zawiózł nas do irlandzkiego hotelu Molly Malones. Przy wejściu jest tu restauracja irlandzka, gdzie zapewne dzisiaj zjemy. Jutro Angkor Wat i wczesne wstawanie. Zapraszam do oglądania zdjęć… może wieczorem dodam jakieś nowe z samego miasta. Miko

wtorek, 21 lipca 2009

Willkommen in der Dschungel, czyli trekking po dżungli.

Poniedziałek, godzina 11 45 czasu GMT +6 wsiadamy w autobus na dworcu północny Bangkok, na którym jedyną rzeczą, którą mogliśmy przeczytać było Dunkin Donuts i Pak Chong. Kupiliśmy więc pączki i pojechaliśmy do Pak Chongu. Podróż trwała trzy godziny i nie byłaby męcząca, gdyby nie telewizor, w którym cały czas leciał kabaret po tajsku. Gdy dojechaliśmy na miejsce, zadzwoniliśmy po gościa z guest house’u i za 30 minut byliśmy na miejscu. Byliśmy przygotowani na trudne warunki, ponieważ pojechaliśmy tam na trekking, a nie na luksusy, ale jedna szlanga z zimną wodą i trzy zawszone łóżka to była lekka przesada. W dodatku bez klimatyzacji, a to już kary godne. (Nie)przespaliśmy noc i z samego rana pojechaliśmy mazdą 13 osobową do dżungli. Byłoby to dość trudne, gdybym miał opisać cały dzień dokładnie, bo był pełen różnych ciekawych przygód, więc napisze tylko, że przeszliśmy parę kilometrów dżunglą, zobaczyliśmy wiele gatunków ptaków, pająków, insektów, węży, małp, jaszczurek i jednego słonia. Jestem ogromnie zmęczony, a za parę godzin mamy samolot do Kuala, więc odsyłam do zdjęć . Miko ;)

niedziela, 19 lipca 2009

Ayuthaya, czyli stara stolica.

Z okazji niedzieli wybraliśmy się dzisiaj wcześnie rano do Katedry Wniebowzięcia NMP. Msza była bardzo ciekawa z treściwym kazaniem. Oczywiście po tajsku. Następnie przebraliśmy się i zabraliśmy taksówkę do oddalonego o 100 km miasta Ayutaya. Znajdują się tam ruiny świątyń, które kiedyś uświetniały swą świetnością starą stolice Syjamu. Po zobaczeniu ogromnej ilości świątyń, stup i prangów skierowaliśmy się z powrotem do naszego hotelu. Dwie godziny odpoczynku i pojechaliśmy pożegnać Bangkok na Khao San Road. Obiad był nie za bardzo trafiony, więc ja dojadłem kanapką w Subwayu. Wczuliśmy się jeszcze raz w śmierdzącą atmosferę tej ulicy i wróciliśmy do hotelu. Mamy teraz plan, żeby jak najdłużej posiedzieć, żeby w nocy dobrze spać ;) Zapraszam do albumu. Miko.

sobota, 18 lipca 2009

Bangkoska włóczęga.

Wow. Dużo się działo. Zaczęło się od rzeki. Wycieczki, wycieczki, wycieczki, a my nie chcemy wycieczki, my chcemy tylko przepłynąć na drugą stronę. Ale, tym razem nie ma, że to kosztuje więcej, nie ma innych usług, jest tylko wycieczka. No to my, hop do rikszy, i hop jesteśmy na innej przystani, która wygląda tak samo, ale już świadczy usługi wodnego expresu. No to my hop i jesteśmy na drugiej stronie. Niestety okazuje się, że według obsługi to nie ta strona rzeki... i tu zaczynają się problemy. Potrzebowaliśmy dwóch tłumaczy i słabo mówiącą Tajkę, żeby ustalić, że to czego szukamy, czyli muzeum barki królewskiej, znajduje się jednak po tej stronie i potrzebujemy taksówki. Ha! ale teraz znajdź tu taksówkę w tym smrodzie-zamiast-tlenu. No minęło 10 minut i hop, jesteśmy w muzeum. Tu tata, znów próbował pobić rekord świata w ilości zdjęć w jednym miejscu, ale chyba mu się nie udało. Po muzeum zabraliśmy wodną taksówkę na naszą stronę rzeki i pojechaliśmy do dzielnicy rządowej. Był tam ogromny zamknięty park, w którym lansił się król, parę ministerstw, sale tronowe i parlament. Podsumowując całą tą dzielnice w jednym zdaniu, więcej chodzenia niż oglądania. Następnie riksza na stację kolei nadziemnej i hop do parku Lumphini, który bardzo dobrze naśladuje Central Park w NY. Dwie godziny chodzenia i hop do ścisłego centrum, czyli Sukhumvit Road. Ta ulica trochę nas zawiodła, bo okazało się, że to bardziej bazar, niż ekskluzywne sklepy i restauracje. Pojechaliśmy, więc metrem do dworzec główny, popytaliśmy i jutro prawdopodobnie jedziemy do Ayuthaya. Jesteśmy trochę zmęczeni, więc kończę. Zapraszam do albumu One day in Bangkok. Miko

piątek, 17 lipca 2009

Wat czyli świątynia, Budzia czyli Budda czyli gospodarz

Po nieprzespanej nocy(tak zwany efekt "jet lag") obudziliśmy się(pisze tak tylko, żeby zaznaczyć, że wstaliśmy z łóżka) około 9 30 i poszliśmy na śniadanie, które wyglądało jak to hotelowe śniadanie ( wszystko i nic). Zaraz potem wskoczyliśmy szybko do taksówki i pojechaliśmy zwiedzać świątynie. Pierwszą z nich była Wat Phra Kew, w której stoi ociekający złotem posąg stojącego buddy. Następnie skierowaliśmy się w stronę Wielkiego Pałacu, wokół którego znajdują się ciekawe świątynie i stupy. Zajęło nam to prawie cały dzień, gdyż tata tak się zafascynował, że zaczął robić niesamowite ilości zdjęć i jego końcowy wynik to 250. Poszliśmy także zobaczyć posąg leżacego buddy( w stanie nirwany), który jak się okazało, cierpiał na powszechną chorobę: płaskostopie(zdjęcia). Bardzo zmęczeni skierowaliśmy się w stronę hotelu.Wracając pomyliliśmy miejsca i wysiedliśmy w złym miejscu co zmusiło nas do szukania kolejnej rikszy. Po znalezieniu wynegocjonowaliśmy wspaniałą cenę 20 bahtów za cała podróż, lecz szybko okazało się, że nic nie ma za prawie darmo i musimy wstąpić do agencji turystycznej, gdzie tylko 5 minut popatrzymy, a nasz kierowca dostanie free gasoline ( darmową benzynę). Nie do końca zrozumieliśmy intencje kierowcy i po minucie siedzieliśmy już w rikszy i słuchaliśmy zawodzącego rikszarza powtarzającego "no gasoline, no gasoline...". Tata starając się załagodzić sytuację nawijał do niego przez 20 minut po angielsku, z czego on nie rozumiał niczego, lecz po tym czasie zdecydował się przyznać, że Tata mówi bardzo dobrze po angielsku. Po powrocie do hotelu, przebraliśmy się i pojechaliśmy na Kao San Road, która pełna jest sklepów, straganów i restauracji. W tamtejszych sklepach można dostać wszystko, począwszy od prawa jazdy, przez stopień magistra, a kończąc na zegarku Omega. Spróbowaliśmy tam tutejszych przysmaków, takich jak przepyszne i chrupiące cykady i żuki. Jutro drugi dzień w Bangkoku, postaramy się zwiedzić nowszą cześć miasta, oraz przepłynąć rzeką. Zdjęcia są w tym samym albumie co wczoraj. Miko

czwartek, 16 lipca 2009

Pierwszy dzień - Bangkok

Lot z Helsinek trwał trochę dłużej niż myśleliśmy, bo aż 9,5 godziny. Lotnisko w Bangkoku przypomina bardzo te w Dubaju, więc mogłem swobodnie zachwycać się zastosowanymi tu nowoczesnymi rozwiązaniami. Ciekawą rzeczą, którą zauważyliśmy zaraz po wyjściu z samolotu, było to, że cała obsługa lotniska i duża część pasażerów nosi maski zapobiegające zarażeniu się świńską grypą. Przed dojściem do odprawy celnej, musieliśmy ściągnąć nakrycia głowy i zostaliśmy sprawdzeni przez ekipe badającą objawy grypy. Po długiej odprawie znaźliśmy taksówkę i za jakieś 60 złoty przejechaliśmy nią na drugi koniec miasta, co trwało jakieś 40 minut. Hotel okazał się, wbrew moim obawom całkiem fajny, z miłą obsługą i czystymi pokojami. O 7 00, czyli za 25 minut, zaczyna się na basenie jakaś impreza na cześć gości zagranicznych, więc chyba się wybierzemy. Jutro rozpoczynamy zwiedzanie miasta. Dodałem jeszcze dwa zdjęcia do albumu Warszawa-Helsinki-Bangkok, a jak zrobimy jakieś nowe zdjęcia to będą one już w osobnym albumie. Pozdrawiam, Mikołaj

środa, 15 lipca 2009

Warszawa-Helsinki-Bangkok

Po cztergodzinnym dojeździe do Warszawy, zaliczeniu burgera w Burger Kingu i zrobienia zdjęcia przed TGI Fridays(kolejne do kolekcji) , udaliśmy się na lotnisko minibusem z parkingu. Sprawna odprawa + 1, 5 godziny i jesteśmy w Finlandii. Jest tu obecnie 22 19 czasu lokalnego, jest zimno( tylko 19 C) i własnie zachodzi słońce. Mialiśmy nadzieje na zobaczenie dnia polarnego, ale to zjawisko chyba w Helsinkach nie występuje. O 23 00 mamy wyznaczony boarding, a o 23 40 wylot. Będziemy na miejscu o 8 00 czasu polskiego, czyli nasz lot potrwa około 8 godzin. Napiszemy coś jutro około 12(czasu pl.). Zapraszam do oglądania zdjęć na albumie. MB

poniedziałek, 13 lipca 2009

Plan Wycieczki

AZJA POŁUDNIOWO-WSCHODNIA - 15.07-15.08 2009
TAJLANDIA, MALEZJA, KAMBODŻA i SINGAPUR


śr. 15 lipca-wylot liniami Finnair o 19.05 z Warszawy do Helsinek a o 23.40 z Helsinek do Bangkoku, przylot dnia 16 lipca ok. 14.00 czasu miejscowego/czas polski + 6 godz./, transfer do hotelu De Moc w centrum miasta

od czw. 16-niedzieli 19 lipca zwiedzanie Bangkoku oraz podmiejska wycieczka do miejscowości Ayutaya i Lopburi

pon. 20 lipca wyjazd w kierunku parku narodowego Khao Yai, nocleg w miejscowości Pak Chong w hotelu Greenleaf Guesthouse

wt. 21 lipca całodniowe zwiedzanie parku Khao Yai, nocleg w tym samym hotelu

śr. 22 lipca- we wczesnych godzinach rannych ok.4-4.30 transfer mini vanem oferowanym przez nasz hotel na międzynarodowe lotnisko Suvarnabhumi w Bangkoku, skąd mamy wylot liniami AirAsia do stolicy Malezji Kuala Lumpur, przylot ok. 12 w południe czasu lokalnego/czas polski +7 godz./, transfer taksówką do hotelu Winsin Hotel w Chinatown, zwiedzanie głównych atrakcji miasta

czw. 23 lipca o 7 rano odlot liniami Air Asia z lotniska LCCT w Kuala Lumpur, w Malezji do miasta Siem Reap w Kambodży, przylot o 8.00 rano lokalnego czasu/czas polski + 6 godz./, transfer do hotelu irlandzkiego Molly Mallones, odpoczynek

piąt. 24 lipca wyjazd skoro świt na całodniowe zwiedzanie słynnego kompleksu Angkor Wat

sob. 25 lipca o 8 rano czasu lokalnego powrót liniami Air Asia z Siem Reap w Kambodży do Kuala Lumpur w Malezji. Po zdeponowaniu bagażu na lotnisku LCCT przejazd na jeden z dworców autokarowych, skąd odjeżdżamy nocnym autokarem do Singapuru/ok. 5 godz./

niedz. 26 lipca przyjazd do Singapuru we wczesnych godzinach rannych, całodzienne zwiedzanie miasta i powrót wieczornym autokarem do Kuala Lumpur, przyjazd późno w nocy, transfer do hotelu Winsin, w Chinatown

pon. 27 lipca transfer na lotnisko LCCT, skąd odlatujemy liniami Air Asia o 12.05 w południe, przylot do miejscowości Krabi na południu Tajlandii 20 minut później, transfer do miejscowości East Railey, nad morzem Andamańskim do hotelu Diamond Cave Resort

wt. 28 lipca do niedzieli 2 sierpnia pobyt w hotelu Diamond Cave Resort, w niedzielę przepłynięcie na wyspę Ko Phi Phi na pobyt do soboty 8 sierpnia, powrót do hotelu Diamond Cave Resort w East Railey

niedz. 9 sierpnia do środy 12 sierpnia pobyt w tym samym hotelu

śr. 12 sierpnia wyjazd nocnym pociągiem do Bangkoku

czw. 13 sierpnia przyjazd, transfer do hotelu De Moc

piąt. 14 sierpnia przejazd pociągiem do miejscowości Kanchanaburi na całodniową
wycieczkę/Most na Rzece Kwai, Świątynia Tygrysów/, powrót do Bangkoku

sob. 15 sierpnia o 5 rano wylot do Warszawy przez Kijów liniami ukraińskimi Aerosvit

Opracował ® Piotr Bukal

piątek, 10 lipca 2009

Azja Południowo-Wschodnia

Witam ;) Zapraszam do czytania naszych postów z podróży i oglądania zdjęć na albumie Picasa. Startujemy za 5 dni, czyli dokładnie w środę 15 lipca. W dokładnie miesiąc planujemy odwiedzić 5 krajów(Finlandia, Tajlandia, Kambodża, Malezja, Singapur). Nasza podróż rozpocznie się na lotnisku w Warszawie, następnie według planu polecimy do Helsinek, skąd mamy samolot do Bangkoku. Z informacji podanych na stronie hotelu, w którym mamy tam w pierwszą noc spać, wynika, że mają wireless internet, więc coś na pewno napiszemy. Pozdrawiam, Mikołaj